|
Komu publiczne radio?
Tygodnik Solidarność, nr 39 28-09-2001
Czy na falach polskiego eteru jest miejsce na program ambitny i popularny zarazem?
Dlaczego tam na górze, gdzie zapadają decyzje, nie widzą związku między galopującą degradacją wartości programu a drastycznym spadkiem liczebności audytorium. Jakby uparli się, że im gorzej, tym lepiej.
Uruchomiony na prima aprilis 1962 r. Program III szybko stał się fenomenem, który dziś okrzyknięto by kultowym. W latach 60. i 70. dziatwa szkolna, studenci i inteligencja pracująca pospołu, nie bacząc na różnicę pokoleń, porozumiewały się kwestiami czerpanymi wprost z Ilustrowanego Tygodnika Rozrywkowego, a na prywatkach próbowały dociec, który z wybitnych humorystów kryje się pod pseudonimem "Maria Czubaszek" i tańczyły do muzyki przegranej z tego radia na szpulowe magnetofony. Trójka błyskawicznie weszła w skład tego samego inteligenckiego paradygmatu, co "Współczesność", STS i teatr Grotowskiego. Okazało się, że znaczna część słuchaczy potrzebowała tego radia. Kto potrzebuje go dzisiaj? Gdyby sądzić po postępującej degrengoladzie stacji - już chyba nikt. Michał Olszański - który w lipcu złożył rezygnację - obejmował program z misją, aby uchronić go od zapaści, to jest powstrzymać systematyczny zanik słuchalności. Nie powstrzymał, chociaż robił, co mógł. Zastąpi go Witold Laskowski, znany dziennikarz telewizyjny, który - oczywiście - ma uzdrowić sytuację Trójki. Nie zdoła jednak dokonać tego, realizując dotychczasową linię rozumowania mocodawców radia publicznego.
Fetysz słuchalność Tak zwana słuchalność jest dla radia tym, czym dla telewizji oglądalność, a dla prasy sprzedany nakład. O ile jednak nakład wyraża się jednoznacznie w bezwzględnych liczbach, to słuchalność mierzyć można na wiele sposobów, a także, co jeszcze istotniejsze, na wiele sposobów interpretować. Według źródeł Radio Track i SMG/KRC ogólnopolskie badania audytorium pod względem całkowitego czasu słuchania radia wskazują, że udział Trójki w rynku roku 1998 i do kwietnia 99 oscylował wokół 7-9 proc. z powolną, lecz trwałą tendencją spadkową. W tym samym czasie trzej przodujący w tej stawce nadawcy - Pr. I, Zet i RMF FM - plasują się w przedziale od 13 do 24 procent, przy czym Jedynka utrzymuje względnie równy, stabilny poziom, gdy Zetka, a zwłaszcza RMF, pną się wyraźnie do góry. Tymczasem Trójka, przeżywszy dość znaczny, gwałtowny wzrost popularności między majem a grudniem 1999, raptownie zjechała w dół, i zjeżdża nadal, niebezpiecznie zbliżając się do 5 proc. Wielu znawców przedmiotu uważa, że owo magiczne 5 proc. stanowi granicę bezpieczeństwa, poniżej której zaczyna się już proces obumierania. Z tej twardej statystycznej rzeczywistości można wyciągnąć różne, a niekiedy krańcowo przeciwstawne wnioski. Wkraczamy na grząski grunt interpretacji. Oczywiste, że ambicją i celem każdego gracza na rynku mediów jest gromadzenie jak największej liczby odbiorców i w miarę możliwości stałe jej powiększanie. Jednak nie powinno - a dla radia publicznego nawet nie może z powodów statutowych - stać się celem jedynym, absolutnym, osiąganym za wszelką cenę. Nadawca publiczny ma konstytucyjny obowiązek realizować pewien system wartości, w tym - na co w przypadku Trójki warto zwrócić szczególną uwagę - wartości kulturowych. Literatura jest droga Postawmy zatem może rewolucyjną na dzisiejsze czasy tezę, zapewne równie popularną w radzie nadzorczej Polskiego Radia SA, jak woda święcona w piekle: Program III systematycznie traci audytorium wraz z wyprzedażą swej misji kulturotwórczej. Ten proces trwa od lat, aczkolwiek w ostatnim okresie nabrał przyspieszenia. Trójka lekką ręką wyzbywa się swoich najsilniejszych atutów, jakimi były te atrybuty programu, które sytuowały ją w ściśle określonym rejonie rynku wymagających odbiorców, które konstytuowały image tego radia wśród dorastających wraz z nim słuchaczy. To tak, jakby legendarny harley davidson zaczął zastępować swoje słynne chromy plastikiem. Z pozycji stacji w najlepszym sensie elitarnej, trafiającej w wybredne gusta wyrobionej publiczności, Trójka dobrowolnie steruje w kierunku radia dla mas, czyli w gruncie rzeczy dla nikogo. Jedną z jej najsilniejszych stron była niegdyś literatura. Stworzone tu cykle "Codziennie powieść w wydaniu dźwiękowym", "Teatrzyk Zielone Oko", oryginalne słuchowiska Iredyńskiego, Abramowa-Newerlego, Bardijewskiego, Krzysztonia - by wymienić tylko przykłady najwybitniejszych - proza przed publikacją, czytana w odcinkach przez znakomitych aktorów, to były nowoczesne, a często nowatorskie, powszechnie akceptowane formy prezentowania najwyższego lotu literatury, gromadzące przy odbiornikach rzesze wiernych słuchaczy, czasami entuzjastów, kolekcjonujących nagrane odcinki, jak obecna smarkateria koszmarne Pokemony.
Dziś o tej tradycji nie ma co dyskutować. Argument koronny, to brak środków: literatura jest za droga; zarówno prawa autorskie, jak i realizacja dźwiękowa. Publicznego radia na to nie stać. W wyniku uporczywych starań garstki redaktorów, którym jeszcze na tym zależy, pojawiło się wprawdzie ostatnio światełko w tunelu. Od kilkunastu dni Krzysztof Wakuliński czyta najnowszą, niedrukowaną powieść Pawła Huelle "Mercedes Benz. Z listów do Hrabala". Kierownictwo programu deklaruje, że za tą pierwszą jaskółką pójdą następne, że ma zamiar ten odcinek utrzymać na stałe. Co z tego zostanie pod nowym dowództwem, to się okaże.
Podobnie ma się rzecz z audycjami rozrywkowymi. Legendarne ITR, IMA, "Sześćdziesiąt minut na godzinę", z których powiedzonka słyszało się niegdyś co krok na ulicach, w autobusach i tramwajach, wiadomo, nie wrócą, bo i czasy, i ludzie już nie ci. Ale było ponadto wiele innych magazynów rozrywkowych, cieszących się nieco mniejszym poklaskiem, ale na równie wysokim poziomie, prezentujących i kształtujących inteligentną odmianę poczucia humoru, właściwie nigdzie poza Trójką nie występującego. Z tej bogatej palety zostały ledwie dwie propozycje: "Studio 202" i "Parafonia". Na więcej radia publicznego nie stać.
Prezenter czy "didżej"?
Nawet tak niebotycznie popularna jeszcze kilka lat temu "Powtórka z rozrywki", skutkiem obecnego roztopienia w słowno-muzycznej magmie bloku "Słoneczna trójka", w dużym stopniu zatraciła swoją integralność i niepowtarzalny styl. A to już nie zależy od finansów, ale od pozabudżetowego zamysłu programowego. To nie jest dobry zamysł.
"Bloki didżejskie" są tą zmorą dzisiejszego radia, bez której menedżerowie nie wyobrażają sobie prawdziwie profesjonalnej "nowoczesnej" anteny. W istocie profesjonalizm sprowadza się najczęściej do tego, że przed mikrofonem zasiada osobnik ignorujący dykcję, gramatykę, składnię, zasady akcentowania i wszelkie inne prawidła wypowiedzi, logiki oraz dobrego smaku. Jego profesjonalizm polega na patologicznej łatwości paplania, co ślina na język przyniesie.
W swoich tłustych latach Trójka dysponowała całą plejadą wyrazistych osobowości, które używały mikrofonu, by przykuć uwagę inteligencją, wiedzą, dowcipem, kulturą słowa, a przede wszystkim tym, co ciekawego miały do powiedzenia w dziedzinie, na której doskonale się znały. To byli prezenterzy i dziennikarze, nie "didżeje". "Didżejski" dyletantyzm, nonszalancja i niechlujność, tak dzisiaj wszechobecne w eterze, to ich przeciwieństwo.
Z tej wspaniałej stajni, której zazdrościła Trójce wszelka konkurencja, zostali nieliczni. Z prawdziwych gwiazd słyszymy jeszcze Niedźwieckiego, Strzyczkowskiego, Kaczkowskiego, raz w tygodniu w niewielkich ilościach Manna, od czasu do czasu Sianeckiego. Świetnie niegdyś prosperujące programy kulturalne i publicystyczne próbują jakoś wytrwać, marginalizowane, okrajane i spychane na najmniej atrakcyjne pory (całkiem podobnie, jak wartościowe filmy w publicznej telewizji). Ich pozycji bronią z poświęceniem dziennikarze, tacy jak Barbara Marcinik, Anna Semkowicz, Hanna Maria Giza, Magda Jethon, Jacek Ejsmond, Jerzy Sosnowski.
To, jakie miejsce w ramówce zajmują ci ludzie i ich audycje, też niekoniecznie zależy od budżetu. Raczej od linii programowej. I to nie jest słuszna linia.
Padają też ofiary, bolesne i nieodwracalne, których nie sposób wytłumaczyć czym innym niż głupotą. "Trzy kwadranse jazzu", audycję jedyną tego typu w Polskim Radiu, ze wspaniałą tradycją, lekką ręką skrócono do 2 kwadransów. Natomiast w lipcu ubiegłego roku zdjęta została ostatnia audycja poświęcona muzyce klasycznej. Jej autorka Małgorzta Pęcińska dowiedziała się o decyzji od nowo mianowanego kierownika redakcji przez telefon. Muzyka poważna zniknęła z Trójki, jakby jej tam nigdy nie było. Znak nowego czasu i nowego stylu. Okazało się, że musiała zwolnić miejsce dla nowego bloku didżejskiego pt. "Droga na Ostrołękę". Ten bezładny, głupawy i infantylny wytwór radosnej twórczości niedokształconej młodzieży, to być może jeden z ostatnich gwoździ do trumny przebrzmiałej świetności Programu III.
Najciekawsze jest to, dlaczego tam na górze, gdzie zapadają decyzje, nie widzą związku między galopującą degradacją wartości programu a drastycznym spadkiem liczebności audytorium. Jakby uparli się, że im gorzej, tym lepiej.
Tymczasem na ogół jest tak, że im gorzej, tym gorzej.
KRZYSZTOF JAKUBOWSKI
|
|