Po katastrofie smoleńskiej opinie były przewidywalne – formalni i tylko duchowi członkowie PO twierdzili, że to tylko wypadek, a formalni i duchowi członkowie PiSu, że nie tylko, że coś więcej, że co najmniej czyjaś zła wola i zaniedbanie.
Po zabójstwie w Łodzi znowu komentarze wynikają wprost z przynależności politycznej komentatorów. Jeżeli popiera się Donalda, twierdzi się, że winny Jarosław. Jeżeli popiera się Jarosława, twierdzi się odwrotnie i też ma się na to dowody.
Dlaczego tak jest, że najpierw mamy przynależność, a dopiero potem opinię? Oczywiście, można by kusić się o racjonalne wyjaśnienie tego zjawiska, próbować przekonywać, że przecież właśnie dlatego, że nie wierzy się drugiemu, popiera się pierwszego. I odwrotnie. A także dlatego oskarża się drugiego, że pierwszemu się wierzy. I odwrotnie.
A jednak takie tłumaczenie jest zdaje mi się sporym nadużyciem. Przecież przynależność polityczna była tutaj pierwsza, lewo- czy prawoskrętność, którą wykoncypował i tak barwnie opisał profesor Wolniewicz, albo po prostu raczej prawicowość i lewicowość, są w zdecydowanej większości pierwotne u komentatorów. O ile „giewu”, jak sugeruje Rafał Ziemkiewicz jest prorządowa, o tyle sam jest przecież jakby proopozycyjny, a kilka lat temu być musiało odwrotnie.
Przynależność polityczna, niezależnie od tego czy formalna czy tylko duchowa, była pierwsza. Katastrofa smoleńska, zabójstwo w Łodzi miały miejsce potem. W tej sytuacji opinie oskarżające stronę przeciwną, a swoją usprawiedliwiającą, są kompletne niegodne wiary, bo nie wynikają z trzeźwej oceny faktów, lecz tą właśnie przynależnością są zdeterminowane. Z góry przecież wiadomo, co z czyich ust usłyszymy, co w której gazecie przeczytamy.
Ta dziwna zależność jest bardziej socjologiczna niż polityczna. Takim byłby i ten wpis, ale zaklasyfikowałbym go raczej do kategorii „filozofia polityki”.