Wywiad z Markiem Niedźwieckim - Gala - maj/czerwiec 2002
Kiedy 20 lat ruszała jego Lista Przebojów. w radiu nie było miejsca na luz. Niedźwiedź to zmienił: stworzył audycję, którą słuchacze pokochali miłością wielką i wierną. Dziś losy Listy niepokoją jej twórcę i fanów.
Piątek, godzina 19.00. Dla sporej grupy Polaków to magiczna pora, początek ich ulubionej audycji w radiowej Trójce. Trzy godziny świetnej muzyki z inteligentnym, dowcipnym komentarzem. Spotkanie z Niedźwiedziem, albo panem Markiem, traktowanym w wielu domach Jak dobry znajomy, przyjaciel. Niektórzy słuchają LISTY od początku jej istnienia. Przechowują nagrane z jej przebojami taśmy jak najcenniejsze pamiątki. Nie wyobrażają sobie LISTY w innym kształcie i bez pana Marka.
Gala: Jak miewa się LISTA?
MAREK NIEDŹWIECKI: Na razie dobrze. Chociaż zmiany, jakie zachodzą w Trójce, odbijają się i na niej. Nierzadko już na początku audycji dostaję "emalie" ze złośliwymi szpilami. Trudno potem prowadzić cztery godziny programu na luzie i w dobrym humorze.
Może kilkoma szpilami nie warto się martwić?
Pewnie bym się nie martwił, gdybym był urzędnikiem. O 15.00 zamykał biurko i zostawiał pracę za plecami. Ale to, co robię, jest najpierw moją pasją, hobby, a dopiero potem zawodem i źródłem zarobkowania. Żyję tym 24 godziny na dobę.
Boją się pana ruszyć?
Nie wiem, czy boją. Ale na pewno udało mi się wypracować autonomię i przeżyłem już niejedno kierownictwo w tej firmie.
Nie chce się pan zmieniać, unowocześniać?
Zależy w jakim kierunku. Nie podoba mi się muzyka pod serwisem, niepotrzebne dżingle. Nie widzę powodu, aby naśladować stacje, które mają najwyżej 10 lat, jeśli za nami stoi 40 lat tradycji. W dodatku na świecie panuje teraz przeciwna tendencja. Najlepsze audycje buduje się na nostalgii.
Tylko że w ten sposób nie pozyska pan młodych słuchaczy. Nie zależy panu na nich?
Bardzo chciałbym, żeby LISTY słuchało jak najwięcej osób w różnym wieku, ale nie za wszelką cenę. Nie mogę udawać kogoś, kimnie jestem, bo tego słuchacze na pewno nie zniosą. Nie jestem wesoły Romek i nie zawsze jest niedziela. Nie będę "tykał" i "poklepywał po plecach" słuchaczy, bo po drugiej stronie odbiornika są też babcie, które pewnie sobie tego nie życzą.
Może właśnie na tym polega siła LISTY? W końcu nie wystarczy mieć ciepły głos i znać kilkanaście tysięcy płyt, żeby robić ją tak, jak pan.
Wierzę, że siłą LISTY jest jej od lat sprawdzona formuła. Kiedy w 1982 r. zaczynałem prowadzić audycję, w radiu panowała sztywna atmosfera. Pomyślałem więc, że skoro jest to teatr wyobraźni, można wygrać to, co zwykle uznaje się za brudy antenowe. Wpadałem do studia, spadałem z krzesła, gryzłem Jabłko, mówiłem o swoim samopoczuciu, niewyspaniu. Nigdy nie wiadomo było, co stanie się na antenie za trzy minuty. Dzięki temu udawało mi się przytrzymać słuchacza z otwartą buzią i stworzyć pewną bliskość bez poklepywania. Oczywiście, w rozsądnych granicach.
Boi się pan bliskości?
Tak się składa, że w życiu trzymam do ludzi dystans. Nie ma chyba nikogo, z kim byłbym tak blisko, żeby móc porozmawiać o wszystkim. Na antenie jestem nawet bardziej otwarty. Kiedyś jednak obnażyłem się za bardzo i skutki były fatalne zarówno dla słuchaczy, jak i dla mnie.
Zaciekawił mnie pan...
Prowadziłem nocną audycję, w której czytałem liryki i erotyki Haliny Poświatowskiej z odpowiednio dobranym podkładem muzycznym. Noc, nastrój, moje osobiste zaangażowanie sprawiły, że niektóre słuchaczki odebrały tę audycję zbyt osobiście. Od jednej dostałem telegram. "Zrozumiałam, przyjeżdżam. Czekaj na mnie na dworcu o 23.15". Kiedy indziej przyjechała nauczycielka spod Łowicza. A ja zamiast ją grzecznie pożegnać, nie wiedziałem, jak się zachować, i poszliśmy na kawę. Skutki tego odczuwam do dziś. Pani zdobyła mój numer telefonu i w chwilach słabości wydzwania. Jeszcze inna telefonowała i przyjeżdżała aż z Gdańska. Nawet jej rodzina z Warszawy prosiła mnie o interwencję, bo im się bez przerwy zwalała na głowę. W końcu Monika Olejnik zadzwoniła do niej i powiedziała, że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem, mamy dwoje dzieci, trzecie jest w drodze i ona sobie nie życzy nagabywania. Wkrótce dostałem telegram. "Zrozumiałam, żegnaj. Z." Ale za trzy dni przyszedł list. "Niech urodzi. Potem zabieraj dzieci, przyjeżdżaj do Gdańska, wychowamy je razem". Przestraszyłem się.
Nie przesadza pan? Kilka kobiet, nazwijmy to "z problemami", to przecież nie reguła.
Oczywiście. Ale te przypadki uświadomiły mi, że mogę mieć wpływ nie tylko na gusty muzyczne ludzi, którzy mnie słuchają. Że w jakimś stopniu jestem za nich odpowiedzialny.
Co będzie, jeśli nie uda się obronić LISTY? Potrafi pan wyobrazić sobie LISTĘ bez siebie?
Już potrafię. Mam świadomość, że w ciągu tych 20 lat LISTA wyrosła nade mnie i powinna być, dopóki ludzie jej potrzebują.
A może w razie najgorszego nie trzeba będzie porzucać LISTY. Przykład Moniki Olejnik, za którą podążyło do Zetki wielu słuchaczy, najlepiej chyba świadczy, że audycja wiąże się z jej autorem, a nie anteną.
Chyba ma pani rację. Mimo wielu propozycji jeszcze niedawno nie brałem takiej opcji pod uwagę. Ale ostatnio przyzwyczajam się pomału do tej myśli. Może rzeczywiście nadszedł czas na zmiany.
Widzi pan ewentualnego następcę?
Przyznaję, że do tej pory jeszcze się dobrze nie rozejrzałem, choć powinienem to zrobić. Jeśli na moje miejsce przyjdzie ktoś niepowołany, zarżnie audycję w trzy miesiące.
Jacy są ci młodzi, którzy teraz trafiają do radia? Będzie z nich pożytek?
Na ogół nijacy i niedouczeni. Choć z drugiej strony w tym fachu trudno kogoś szybko ocenić. Są np. tacy, którzy w rozmowach korytarzowych wypadają świetnie, a na antenie czar pryska. Inni na początku nie rokują dobrze, ale szybko się uczą i rozkręcają. Niestety, nie ma u nas szkoły radia. Wszystkiego trzeba się uczyć na własnych błędach. Ja też popełniłem ich niemało. Całe moje przygotowanie do pracy polegało na słuchaniu radia. W małym miasteczku, w którym się wychowałem, oprócz kina Rolnik nie było żadnych rozrywek. W niedzielę o 15.00 włączaliśmy radio na słuchowisko i czuliśmy się jak w teatrze. Może moim powołaniem jest właśnie stworzenie szkoły radiowej. O ile radio przetrwa. Dziś technika rozwija się w takim tempie, że - jak prorokował niedawno Piotr Kaczkowski - za parę lat radia może w ogóle nie być.
Co chciałby pan tym młodym powiedzieć?
Żeby przede wszystkim szukali pomysłu na siebie. Jeżdżąc po kraju, spotykam wiele klonów Kaczora (Piotra Kaczkowskiego) czy Niedźwiedzia (Marka Niedźwieckiego) i oczywiście jest mi miło, ale nie tędy droga. Radio nie znosi udawania.
Rozmawiała Magda Łuków - Gala
|